I kolejny się tu przypałętał.
Czułem go. Cuchnął jak tysiąc ton obrzydliwej siarki, przeżuwane przez tysiąc lat mięso oraz nadpsute kości. Przynajmniej dla mnie. Wiedziałem, że gdzieś tutaj jest. Zgubienie lwa na pustyni nie jest łatwe. Szybko rozkazałem wiatrowi się podnieść, wzniecając przy tym niewielką piaskową burzę.
- No chodź tutaj, maszkaro - wysyczałem jadowicie, strzelając oczami na boki i rozkazując podmuchom przyprowadzenie zapachu. Woń była bardzo intensywna. Przesycona krwią. Brudną, obrzydliwą posoką.
Mam go.
A on ma mnie.
Lew stracił łapę. Miał również pękniętą szczękę. Ciągnął za sobą ciemny ślad. Pomyślałby kto, że poluję tylko na na wpół żywe zwierzęta - bzdura. Poluję tylko na te opętane. A opętanie często wiąże się ze skazami ciała.
Kuśtykająca, trójłapa furia biegła niezdarnie w moją stronę. Byłem gotowy. Użyłem swojej mocy, rozkazałem zerwać się gwałtownemu podmuchowi wiatru. Wicher poderwał piasek i drobne kamyczki, okrążył lwa, zasypał mu oczy, okleił nozdrza. Skoczyłem na ziemię, w samo oko cyklonu. Stanąłem dęba i sprzedałem potężnego kopniaka z przednich nóg prosto w ślepia rannego lwa. Tamten odruchowo otworzył szczęki, wstrząsnął świat rykiem i starał się odgryźć mi pysk. Kopnąłem jeszcze jeden, potężny raz. Coś popłynęło z oczodołów. Odskoczyłem szybko, a kurtyna piasku odgrodziła mnie od lwa. Galopowałem. Zaszedłem go od tyłu, a gwizd wiatru i szum piasku stępiły zmysły lwa. To była moja szansa. Skoczyłem na niego, uderzyłem przednimi kopytami, wgryzłem się zębami w jego kark, opadłem na niego całym swoim ciężarem. Zaczął szamotać się pode mną, ale upływ krwi i brak łapy, na której mógłby się oprzeć przechylił szalę na moją korzyść.
Wtedy zaczął się zapadać.
Ruchome piaski.
Jeszcze da radę się wyrwać. W promieniu metra jest twardszy piasek, na którym zwierzę może postawić łapę i nie zapaść się. Mój ciężar jednak z pewnością tego nie ułatwiał. Przygniatałem go wytrwale, a zębami szarpałem jego skórę. Krew płynęła strugami.
Potężne zwierzę nagle okręciło się, tak, że obydwaj leżeliśmy bokiem i nas obydwu wciągała ziemia. Uderzyłem go kopytami w brzuch, z całą mocą, na jaką było mnie stać. Dało mi to tyle, że przeciwnik boleśnie zadrasnął mnie kłem. Spróbowałem jeszcze raz, potęgując siłę ciosu kopyta mocą wiatru. Uderzyłem w jego wcześniej już pękniętą szczękę i wybiłem ją tak, że zwisała, bezużyteczna. Teraz skupiłem się na sobie. Wyciągnąłem kopyta i złapałem za suchy brzeg, starając się podciągnąć. Wiedziałem, że nie wolno mi się szarpać więc tylko powoli, systematycznie się podciągałem. A gdy byłem już bezpieczniejszy, nadepnąłem przednimi kopytami na głowę lwa. Rzucał się i szarpał, ale nie walczył tylko ze mną - walczył z masą piasku.
- Umieraj - wychrypiałem. Przestał się szarpać.
Odwróciłem się, zdyszany, i odbiegłem.